niedziela

...

Czwartek, dzień pierwszy

Przyjęto mnie do szpitala. Mam niedowład prawej nogi. Mąż pyta w jakich okolicznościach mi się to stało. Mówię, że podczas siedzenia na kanapie. „No widzisz, siedzenie ci nie służy”, komentuje z satysfakcją.
Pierwszą noc spędzam na korytarzu.

Piątek, dzień drugi
Korytarz na oddziale neurologicznym. Na pierwszym łóżku od okna pani w piżamie w krowy skarżąca się na ból w łopatce i drętwienie palców. Dalej starsza kobieta, która dostała zawrotów głowy i straciła mowę podczas wolontariatu w szpitalnej kaplicy. Koło dyżurki pielęgniarek pacjentka podłączona do kroplówki. Koło windy ja. I tyle. Na razie. W salach pełno. Zaczyna się poranna gonitwa. Przychodzi do mnie jakiś brodacz w okularach. Nie przedstawia się, tylko trzymając w ręku wynik rezonansu magnetycznego mojej głowy oświadcza, że jest moim lekarzem prowadzącym.
- Dzisiejszy dzień jest szalony, bo profesor zarządził spotkanie z zagranicznymi gośćmi , więc zaraz wybywam – pociąga nosem niezbyt zdrowy. – Rezonans wykazał, że nie ma pani SM…
- SM?! – pytam zdumiona.
- Nikt pani nie powiedział, że została pani przyjęta z podejrzeniem stwardnienia rozsianego?
- Skądże!
- To dobrze, bo go pani nie ma.
Ulga.
- Chwileczkę, proszę zaczekać – rzuca w moją stronę i leci do pokoju lekarzy. Po chwili wystawia głowę za drzwi i pyta:
- Która to noga?
- Prawa – odpowiadam.
- Uff, bo coś mi się nie zgadzało. – Przypominam sobie, że lekarka kierująca mnie do szpitala pomyliła się i zapisała: niedowład lewej nogi.
Znika w gabinecie, po chwili wraca do mnie i relacjonuje:
- No dobrze. Stwierdziliśmy malutką, taką pitu-pitu zmianę udarową w lewej półkuli mózgu.
- Co takiego?!
- Miała pani niewielki udar.
Nie mogę uwierzyć. Kompletnie to do mnie nie dociera.
- Jak to, przecież jestem młoda i zdrowa. Dlaczego?
- No właśnie na to pytanie będziemy się starali odpowiedzieć podczas pani pobytu w szpitalu. Nie ma pani cukrzycy ani nadciśnienia. Zbadamy serce. Pali pani papierosy?
- Nie.
- A paliła pani kiedyś?
- Nigdy nie miałam papierosa w ustach.
- Szkoda. No cóż, muszę już iść. Dziś się już pewnie nie zobaczymy, może wpadnę na chwilę w niedzielę, ale to nic pewnego, bo jestem trochę chory.
Poszedł. 
Siedzę na łóżku i próbuję zebrać myśli. Udar… Nie do wiary. Nic mnie nie boli, doskonale się czuję, tylko noga trochę odmawia mi posłuszeństwa. Zaczyna docierać do mnie, że szybko mnie stąd nie wypuszczą, a w domu został mąż z czwórką dziewczynek z czego dwie najmłodsze są chore. Łzy same zaczynają mi lecieć. W końcu daję upust emocjom i płaczę już na całego. Nie użalam się nad sobą, jestem wściekła, że coś wymknęło mi się spod kontroli. Kładę się na łóżku twarzą do ściany i wpadam w apatię. 
Po jakimś czasie wyrywa mnie z niej dwójka rehabilitantów. Logopeda sprawdza czy nie mam zaburzeń mowy. Nie mam. W obroty bierze mnie chłopak od rehabilitacji ruchowej. Niestety nie jestem w stanie samodzielnie unieść nogi. Zaczyna się gimnastyka. Łóżko wyjeżdża na środek korytarza i Kacper, bo tak ma na imię mój rehabilitant, zaczyna maglować moją miednicę i nogi. Wygląda to dość dwuznacznie, ale nie jest mi jeszcze do śmiechu. Nie robię żadnych gwałtownych ruchów, tylko siłuję się z nim, a jednak po chwili jestem kompletnie spocona. Kacper twierdzi, że to z wrażenia. Robimy kurs po schodach i po korytarzu, ale nie jest za ciekawie. Idziemy do pokoju ćwiczeń i Kacper robi mi masaż odcinka lędźwiowego. Jest bosko. Pierwszy pozytywny aspekt pobytu w szpitalu.
Tego dnia przenoszą mnie do dwuosobowej sali.

Sobota, dzień trzeci
Śpię jak niemowlę. Własne, całkiem wygodne łóżko, okno uchylone mimo ujemnej temperatury na zewnątrz, świeże powietrze i spokój. Towarzystwo w pokoju doborowe. Misio z sąsiedniego łóżka spogląda na mnie przymykając jedno oko, co dodaje jej szelmowskiego wyrazu. Dawno nie spotkałam tak przyjaznej i dowcipnej baby. Zamyka oko, bo widzi podwójnie. 
Przyjaciółka przywozi mi na obiad pierogi, ale szpitalne obiady są całkiem smaczne. Sobota upływa spokojnie dopóki w sąsiedniej sali nie zaczynają szaleć dwie obłożnie chore starsze panie. Lecą parawany, łamie się łóżko, trzy pielęgniarki dwoją się i troją żeby zaprowadzić względny porządek na oddziale. Siostry próbują opanować sytuację, a w naszym pokoju robi się świetlica. Do Misia i do mnie dołącza Piżama Krówka. Jemy ciasto marchewkowe z polewa z serka Almette. Pyszne. Mężowi udaje się wyrwać z domu. Przyjeżdża druga przyjaciółka. Przychodzi dwoje lekarzy z dyżuru i informują mnie, że przyczyna udaru mogą być zażywane przeze mnie leki hormonalne. Sugerują, że nie bez znaczenia może być też moja nadwaga. Wkurzam się na sposób w jaki mi to przekazują. 
Znowu dołek.

Niedziela, dzień czwarty
Po śniadaniu odwiedza mnie mąż i za chwilę przychodzi mój lekarz prowadzący. Zleca sprawdzenie przepływów w tętnicach szyjnych. Jutro mają mi też założyć aparat Holtera EKG na całą dobę. Pytam go w końcu jak się nazywa, żebym wiedziała pod czyją jestem opieką i kogo ścigać w razie pytań.
- Ściagać? – mówi, chwilę zastanawia się i odpowiada:
- Tusk.
Po chwili wychodzi i wraca z pieczątką. Odbija swoje imię i nazwisko na mojej karcie szpitalnej. Nagle mówi, że musi już lecieć, bo jest trochę chory.
- Może powinien pan iść do lekarza? – pytamy z troską, na co on odpowiada:
- Staram się unikać lekarzy. Oni zawsze coś znajdą…
Wychodzi.
Do końca dnia dzieje się dużo. Nowe przyjęte osoby. Kilka dziewczyn zbyt młodych żeby tu być. Już nie jestem najmłodsza na oddziale. Przychodzą znajomi z wizytą. Ktoś wchodzi, ktoś wychodzi. Telefony dzwonią.
Jestem zmęczona.

Poniedziałek, dzień piąty
Po śniadaniu zakładają mi Holtera. Spotykam na korytarzu Kacpra, rehabilitanta. Pyta się skąd mam tego walkmana. Dowcipkujemy chwilę i umawiamy się na zabieg. Zgodnie z obietnicą za pół godziny przychodzi i zabiera mnie na prądy. Ku niezadowoleniu pielęgniarki trzeba zdjąć założony niedawno aparat. Kładę się na leżance, Kacper zawija elektrody w wilgotne gąbki. Przypomina mi się Zielona Mila. Mówię o tym Kacprowi, a on przypomina, że w filmie gąbki były suche. Podłącza napięcie. Czuję delikatne ukłucia.
- PIN do karty! – mówi poważnie.
- Nie pamiętam – wpadam w konwencję. Kacper zwiększa napięcie.
- Zaraz sobie przypomnisz. – Śmiejemy się, po czym Kacper zostawia mnie samą na 20 minut, a ja dostaję oczopląsu wpatrując się tępo w perforowany sufit.
Po niespełna dwudziestu minutach wraca zziajany. Pytam czy to do mnie się tak spieszył, przytakuje i uwalnia mnie z elektrod. Zerka przez okno i mówi, że zabierają mu pacjenta. Rzeczywiście, sanitariusze pakują do karetki więźnia, który leżał na naszym oddziale i był całodobowo pilnowany przez policjantów w cywilu. Zagajam, że pewnie do zwykłego szpitala nie przywożą zwyrodnialców, tylko jakichś pomniejszych rzezimieszków. Kacper mówi, że to był groźny przestępca, ale zanim go zamknęli i opowiada historię jak pracował w szpitalu na Płockiej. Przywieźli wówczas do szpitala skazanego, który połknął 3 widelce i metalową szpatułkę. Pielęgniarki litowały się nad nim, że tak mu źle w pudle, więc połknął żelastwo, aby odpocząć w szpitalu. Na to klawisze, którzy go przywieźli stwierdzili, że to współwięźniowie zmusili go do połknięcia sztućców, żeby mu, cyt.: dupa odpoczęła, bo spadła jakość usług…
Skonsternowana wracam do sali, gdzie pielęgniarka podpina mnie z powrotem do „walkmana”. Idziemy z Krówką do holu głównego. Kluczymy w szpitalnych piwnicach nazwanych przewrotnie niskim parterem. W sklepiku kupuję pomidora, aby urozmaicić szpitalną dietę i magazyn szaradziarski dla zabicia nudy. Trudno jednak się nudzić z Misiem i Krówką.
Wracamy na neurologię.
Powoli odzyskuję władzę w nodze.
Na odział przyjmują Lalunię w żółtych rajstopach i sąsiadkę z bloku Krówki. Pojawia się też dziewczyna z dziwnymi tikami oczu.

Wtorek, dzień szósty
W nocy odeszła starsza pani z sali obok. 

Lalunia non stop gada przez telefon ze Skarbeczkiem. Skarbeczku to, Skarbeczku tamto, Skarbeczku sramto. 
Po śniadaniu zdejmują mi Holtera. Dostaję pierwsze leki przeciwzakrzepowe. Przychodzi Tusk. Wynik badania ma być po południu. Jutro ma być wielki obchód z profesorem. Tusk musi iść, ma papierkową robotę.
- My się tu pacjentami zajmujemy w wolnej chwili – mówi, a ja odpowiadam, że to tak jak architekci, w wolnej chwili projektują. 
Wpada Kacper. Idziemy do pokoju rehabilitacji. Podejrzewam, że posadzi mnie na rowerku albo zaordynuje jakąś gimnastykę, a on pyta po czym mi było lepiej, po masażu czy po prądach. Nie umiem odpowiedzieć. Po obu zabiegach czułam ulgę. Mogę więc sobie wybrać co wolę. To proste, wybieram masaż. Nie dość, że przyjemniejszy, to jeszcze mam zapewnione towarzystwo. Kacper nie dość, że dowcipny i inteligentny, to jeszcze jest na czym oko zawiesić. Akurat to ostatnie niezbyt istotne, kiedy się leży z twarzą wciśniętą w łóżko do masażu, ale zawsze to przyjemniej, kiedy miętosi młody fajny chłopak niż jakiś odpychający gość. 
Wracam na miękkich nogach do sali. 
Przychodzi Skarbeczek, Lalunia szaleje. Skarbeczek wygląda na brutala, ale cierpliwie znosi umizgi Laluni.
Zagląda do mnie Tusk. Ma wyniki Holtera, są prawidłowe. Pyta czy się zgodzę żeby mnie odwiedził dr Geremek ze studentami. Lubię studentów, więc się zgadzam. Najpierw Tusk, teraz Geremek, żartuję. Mój lekarz mówi, że akurat w tym wypadku zbieżność nazwisk nie jest przypadkowa, bo to syn. Po jakimś czasie przychodzi zapowiedziany doktor z grupą studentów. Robi wywiad, bada mnie, po czym uprzedza, że za chwilę przyjdzie z drugą turą. Jestem zaskoczona. O tym nie było mowy. Dr Geremek okazuje się człowiekiem wysokiej kultury i nie męczy mnie nadmiernie. Jednak noga, choć już prawie władna, po drugiej turze studentów trochę osłabła.
Odpoczywam.
Do wieczora jest spokój. 
Poza kilkoma telefonami Laluni do Skarbeczka.


Środa, dzień siódmy
Temperatura 36,6, ciśnienie 120/60. Książkowo, jak zwykle. 
A na oddziale gorączka. O dziewiątej rusza obchód z profesorem. Salowe sprzątają szaleńczo, pielęgniarki uzupełniają pośpiesznie karty pacjentów. Wpada Tusk. Spod fartucha wystaje mu kołnierzyk koszuli w różową kratkę. Uprzedza jak będzie wyglądał obchód. Udziela mi się atmosfera i zaczynam lękać się profesora. Obchód leci lekarzami, a nie salami. Najpierw przychodzą do Misiaczka. Jej lekarka wyraźnie czuje duży respekt przed przełożonym, napięcie wisi w powietrzu. 
Po jakimś czasie przychodzą do mnie. Jest sympatycznie i bez zadęcia. Rozmawiamy swobodnie, żartujemy sobie. Tusk przedstawia moją sytuację. Informuje, że wszystkie badania wyszły w normie. Gdyby nie to, że nigdy nie paliłam, zakazałby mi palić. Profesor żartuje, że jest bezsilny wobec nałogu Tuska. Potwierdzam, że zapach papierosów jest wyczuwalny, na co Tusk składa przy świadkach obietnicę, że od jutra nie pali.
W zasadzie mogłabym dziś wyjść z zaleceniami dalszych badań, ale muszę zostać do piątku ze względu na procedury szpitalne. Mój lekarz chce to wykorzystać  i zleca kolejne badania.
Koniec obchodu. 
Wypisują Misiaczka. Nie ma jej kto przywieźć ubrania, ale nikogo w szpitalu to nie interesuje, ma się zmywać do domu w piżamie. Misiaczek organizuje sobie transport, żeby nie jechać w piżamie autobusem, a ja zaczynam się bać, że na jej miejsce położą mi Lalunię. Dogaduję się z Dziewczyną z Oczami, że to jej kolej na przeprowadzkę z korytarza. Oddycham z ulgą. 
Lalunia znowu szaleje. Mamy już mdłości słuchając jej telefonicznych wyznań miłości do Skarbeczka. Zdrobnionka, całuski i cmokaski do słuchawki. Bleeee!
Odwiedza mnie mąż. Idziemy do kawiarni na babeczki z kajmakiem. Wracamy i mijam się z Kacprem, który chciał mnie wziąć na rehabilitację, ale się mnie nie doczekał. No cóż, ciastko w towarzystwie męża ma większą wagę od zajęć z nawet bardzo przystojnym rehabilitantem. 
Misiaczek wychodzi. Niesamowite, kilka dni spędzonych na jednej sali, wspólny śmiech, czasem łzy i wydaje mi się, że znamy się od miesięcy.
Wieczorem mam ścięcie z Lalunią. Dziewczyna z Oczami stawia, że do godziny 21 Lalunia jeszcze trzy razy zadzwoni do Skarbeczka. Dzwoni raz po 20 i mówi, że dziś już więcej nie będzie telefonować. Nie tracimy nadziei. Za chwilę dzwoni znowu, żeby zrobić Skarbeczkowi niespodziankę. Całuski, cmokaski. Dusimy się ze śmiechu. Niestety trzeciego razu nie ma, bo ktoś inny dzwoni do Laluni i zajmuje ją rozmową.
Resztę wieczoru spędzamy z Dziewczyną z Oczami jak stare dobre małżeństwo. W sąsiednich łóżkach, pogrążone w lekturze, od czasu do czasu zamieniamy kilka słów. 
W końcu zasypiamy.

Czwartek, dzień ósmy
Dwadzieścia po piątej budzi mnie Lalunia z pytaniem, czy nie widziałam jej telefonu.
- Co? Jakiego telefonu – pytam wyrwana z głębokiego snu.
Ktoś jej ukradł telefon. Przemyka mi przez myśl, że ktoś jej go specjalnie schował, żeby nie dręczyła nas nieustannym gadaniem ze Skarbeczkiem. Ciekawe czy Skarbeczek byłby wdzięczny…?
Telefon był w torebce Laluni. Nie mogę już zasnąć. Biorę prysznic i idę zaparzyć sobie herbatę.
Znowu mam spięcie z ukochaną Skarbeczka. Ciśnienie 140/80. To przez Lalunię. Wrrrr.
Po śniadaniu przychodzi Tusk. Był u fryzjera. Mówię mu, że korzystna zmiana. Udaje, że nie wie o co chodzi. Mam mieć dziś badanie tętnic szyjnych.
Do południa odsypiam. Po 12 wpada Kacper i umawia się ze mną na 13. Oczywiście o 13 przyjeżdża obiad i wołają mnie na badanie. Przed badaniem pomagam lekarce robiącej usg przy dwójce niechodzących pacjentów z naszego oddziału, bo sanitariusz poszedł do toalety. 
Wracam przed 14. Spotykam Kacpra na schodach. Niestety już za późno na rehabilitację. Demonstruję mu jak wbiegam zgrabnie po dwa stopnie. Jest pod wrażeniem. Prosi żebym spróbowała jeszcze tyłem. Zgrywus.
Umawiamy się na jutro na 10. Może jutro w końcu się uda, choć będę już na wylocie. 
Zjadam zimna zupę. 
Wychodzi Dziewczyna z Oczami. Wypuszczają tez Lalunię. Hip, hip, hura!!! Idę na babeczkę i kawę. Trzeba to uczcić. 
Dokwaterowali mi niespełna trzydziestolatkę chorą od dziesięciu lat na SM. 
Reszta dnia mija spokojnie.
Okazuje się, że sąsiadka Krówki ma zaawansowany nowotwór.

Piątek, dzień dziewiąty
Przed ósmą zabierają Krówkę na operację kręgosłupa. 
Po śniadaniu wpada Tusk i mówi, że będę jeszcze dziś miała echo serca i mam nigdzie nie uciekać. Rozmawiamy chwilę, lekarz mówi, że zdziwi się jak coś w badaniu wyjdzie, bo dotychczas wyniki mam wzorcowe. Informuje też, że po wypis będę musiała przyjść w przyszłym tygodniu, bo jest roztargniony, leniwy i ma małe formalne zaległości. Poczekam, nie spieszy mi się. 
Po 10 przychodzi Kacper i zabiera mnie na masaż. Po masażu odprowadza mnie do sali i zostawia do siebie kontakt, gdybym kiedyś potrzebowała rehabilitacji. Wpisuje swój nr do mojej komórki. Wchodzi mój lekarz. Robi zdziwioną minę i pyta co robimy. Znowu sobie żartujemy. Tusk mówi, że nie mogą mnie wypuścić, bo jestem przydatna w szpitalu. Dotarły do niego wieści od lekarki, której wczoraj pomagałam. 
Tuż przed obiadem wzywają mnie na badanie. Jestem spokojna, przecież nic mi nie jest. A jednak… 
Lekarz wciska mi głowicę od usg w mostek, aż nie mogę złapać tchu. Wiotka przegroda między przedsionkami i otwór. Najprawdopodobniej, bo przez klatkę piersiową trudno to dokładnie zobaczyć. Czy zgodzę się na echo przezprzełykowe? Co?! Nie, nie zgadzam się! Absolutnie! Nie jestem na to ani fizycznie, ani psychicznie przygotowana. 
Wracam na oddział. Zaglądam do Tuska, on żartuje, ale mnie nie jest do śmiechu. Za chwilę do mnie przychodzi, pyta co wyszło w badaniu, bo wynik jeszcze do niego nie dotarł. Opowiadam. On mówi, że wszystko skomplikowałam. Już sama nie wiem, czy mówi poważnie, bo się nie zgodziłam na badanie, czy żartuje, że wyszła ta wada serca. Mam mętlik w głowie. Rozmawiamy długo, lekarz wszystko mi tłumaczy, uspakaja. Dostaję kartę leczenia szpitalnego. Zbieram manatki, żegnam się ze wszystkimi i wychodzę. 
Zaglądam jeszcze do Krówki na neurochirurgię. Jest już po operacji. 
Opuszczam szpital. 

Przyszłam w lekkiej kurtce, było ciepło. Teraz leży śnieg i temperatura na minusie. 
Przyjęli mnie z niedowładem nogi. Wyszłam z wadą serca… 
A to tylko 9 dni…